czwartek, 5 lutego 2009

Środa w Budapeszcie

Dzień był długi: 6.59 pociąg z Gyuli do Budapesztu z przesiadką w Békéscsabie. Budapeszt mokry, szary, ale mimo wszystko magiczny na swój sposób… Parasolka mi się złamała już przy Keletim (Dworzec Wschodni Bp-u) a deszcz siąpił przez cały dzień. Najpierw szybkie zdjęcie legitymacyjne w pobliskim salonie (moje pierwsze oficjalne w kręconych włosach :)), następnie spacer do Ambasady RP i kilkanaście minut spędzonych na terenie Rzeczypospolitej. Potem miła pani w kasie na Bajza utca(dzięki niej zaoszczędziłam 160 Ft) i podróż moim ukochanym kis földalattim (pierwsza linia metra w Europie-Londyn to nie Europa :P ).
Wizyta na ELTE przy Múzeum krt. 4 i anegdotka pana Balacziego Sándora o jego wrażeniach po telefonicznej wymianie zdań z panią Magdą z sekretariatu. Nasza rozmowa tak go wciągnęła, że aż postanowił odprowadzić mnie pod same drzwi wyjściowe z głównego budynku. Być może poszedłby jeszcze dalej, ale deszcz go przestraszył…
Kolejną atrakcją była godzinna podróż do akademika, który, jak już większości wiadomo, znajduje się przy zachodnio-południowej granicy miasta po stronie budziańskiej. Na miejscu przywitały mnie przemiłe panie portierki (dwie!!), a na moje pytanie, gdzie znajduje się administracja odpowiedziały z równie przemiłym uśmiechem, że właśnie jest przerwa obiadowa i muszę zaczekać, aż panie skończą jeść (tipikus, czyż nie :) ). Cała procedura zakwaterowania przebiegła bez zakłóceń. Dostałam pokój na dziewiątym piętrze z dwoma Węgierkami z V i III roku, te z wydziału humanistycznego, poszłam je pooglądać, była ta starsza Kriszta. Jak na początek wydała się miła, choć nie ukrywała że lepiej im było we dwie z koleżanką, no zobaczymy…
Podróż do centrum była tak samo długa jak podróż z centrum. Po dotarciu poszłam do tzw. kwestury, gdzie po odczekaniu 38 osób w kolejce otrzymałam moją legitymację studencką i w ten sposób za bilet do Bp-u zapłaciłam 3000 Ft a z Bp-u już tylko 1500 :). Z tanim biletem w ręku i kawą z McDonald’sa (wczoraj stwierdziłam, że jednak lubię globalizację, gdyż ta kawa i hamburger smakuje w każdym McDonald’sie tak samo na całym świecie) wsiadłam do pociągu i na 20 dojechałam do Gyuli - potwornie zmęczona, ale zadowolona, bo przecież udało mi się pokonać węgierską biurokrację.
Dziś natomiast szczęścia miałam mniej, bo pani w banku (zakładałam konto) po półgodzinnym wypełnianiu dokumentów, rejestracji itp. zorientowała się, że Joanna to nie moje nazwisko a imię, mimo że jej o tym napomykałam kilka razy…no ale człowiek nie może mieć wszystkiego… ;)

1 komentarz:

  1. No to pierwszy komentarz bedzie ode mnie!! :D Sssuper pomysl z tym blogiem... Pisz jak najwiecej :* P.S. A adres strony jakis swojsko brzmiacy hehe ;)

    OdpowiedzUsuń